Menu

wtorek, 31 stycznia 2017

Zdrasfujcje MUI NE [WIETNAM]

Czas na krótkie wakacje w wakacjach. Jako cel wybrałem niewielką nadmorską miejscowość o nazwie Mui Ne. Z Ho Chi Minh (Sajgonu) można dostać się tam autokarem. Zachęcony myślą o pięknych plażach i odpoczynku od miasta, czym prędzej pobiegłem kupić bilet. Spakowałem się do mniejszego plecaka, a duży bagaż zostawiłem na przechowanie w moim nowym hostelu (tym razem hostel był normalny). Następnego dnia wcześnie rano ruszyłem w umówione miejsce, w którym na wszystkich tych, którzy także zakupili bilety na ten sam autobus co ja, czekał Wietnamczyk z obsługi. Pan Wietnamczyk kilkakrotnie przeliczył zebranych i oznajmił, że może już nas zaprowadzić do autokaru. Jak to bywa w tej części Azji - autobusy są w wersji sypialnej. Między Sajgonem, a Mui Ne nie ma tak wiele kilometrów, ale miejscem docelowym autobusu było Hoi An (moje ulubione miasteczko w Wietnamie), a tam podróż trwa znacznie dłużej. Trasa miała zająć około 4 do 5 godzin. Autobusy i samochody w Wietnamie jeżdżą bardzo wolno - nie tyle z powodu dróg, co ilości motorków na ulicach, które poruszają się w bliżej nieuporządkowanym systemie, dlatego jeżeli kierowcy większych pojazdów nie chcą nikogo zabić musza mieć się cały czas na baczności.


wnętrze autobusy sypialnego





Do autobusu nie wchodzi się w butach. Przed wejściem dostaje się  plastikową torbę na obuwie i dopiero  po ściągnięciu butów, na boso (lub skarpetkach) można dostąpić zaszczytu stąpania po pokładzie. Jak autokar wygląda w środku? Są trzy rzędy piętrowych siedzenio-lóżek. Można rozprostować sobie wygodnie nogi pod warunkiem, że ma się do 170 cm (czyli cała ta wygoda nie była przeznaczona dla mnie - trzeba było nogi podkurczyć). Każdy ma także przydzielone miejsce, które pan lub pani z obsługi wskazuje. Zanim autobus ruszy każdy otrzymuje małą butelkę z wodą.  Jazda w lodówce może się wreszcie rozpocząć. Dlaczego w lodowce? Wietnam jest ciepłym krajem, do tego azjatyckim, a co za tym idzie klimatyzacja jest podkręcona do granic możliwości. Azjaci nie znają w niej umiaru. Ponieważ moje pierwsze zetknięcie z azjatyckimi autokarami pokazało mi jak zimno może być w nich być w tych rejonach świata, byłem przygotowany na taką ewentualność i  pomimo upału zabrałem ze sobą bluzę


wnętrze autobusu sypialnego
Jazda wygląda raczej spokojnie, nie licząc irytujących melodyjek, które matki puszczaj swoim pociechom,  nie zważając przy tym na innych pasażerów. Nie jest super czysto, ale w porównaniu do chińskich autobusów można powiedzieć, że wszystko się błyszczy. Poza terenami miejskimi  kierowca próbował  przyspieszać, ale słabo mu to wychodziło, gdyż co chwile musi gwałtownie hamować gdy mu jakiś skuter zajechał drogę. Nawet poza miastem roi się od skuterów i motorów.  Standardem jest trąbienie. Kierowca wesoło oznajmia, że jedzie - robi to nawet z częstotliwością co 30 sekund. Niektóre pojazdy (w tym i autobusy - na szczęście nie ten, którym ja jechałem) podczas wymijania wyją tak samo jak samochody z alarmem w Polsce (u nas jednak alarm samochodu aktywuje się w innych przypadkach). Warto więc zaopatrzyć się w dobrą muzykę i słuchawki. 

Mui Ne - widok na morze, chwila przed deszczem. 

Dotarłem do Mui Ne około południa. Odnalazłem mój hostel i zakwaterowałem się. Ponieważ pogoda nie zapowiadała się najlepiej postanowiłem, że najpierw rozejrzę się po okolicy w pobliżu  hostelu, gdzie będzie dobrze coś zjeść, gdzie zakupić jakieś sandały lub klapki i zrobię sobie plan na następne dni. 

Gdy tylko opuściłem teren hostelu poczułem się jak wielka kupa, do której muchy lecą. Wietnamczycy na motorkach, jeden po drugim, zatrzymywali się obok mnie oferując swoje usługi kierowcy-przewodnika. Próbowali namówić mnie na zwiedzanie razem z nimi za “lekko" wygórowaną cenę. Spławiałem ich kolejno, moim celem było zjeść coś - żołądek zaczynał  przytulać mi się do kręgosłupa.

Znalezienie miejsca gdzie można było zjeść coś dobrego nie było trudne. Tak jak w całym Wietnamie także i w Mui Ne jest pełno przyulicznych prowizorycznych restauracji. Tu dominowały owoce morza (co raczej jest oczywiste gdyż miasteczko znajdowało się nad morzem). Zanim jednak zdecydowałem gdzie i co zjeść musiałem obczaić kilka miejsc i wybrać to, które jest najbardziej kuszące. Po krótkim spacerze wzdłuż drogi wróciłem do jednej z pierwszych knajpek, z której Wietnamczyki wolały mnie wesoło już z odległości kilkunastu metrów. Miejsce to stało się jednym z moich ulubionych, a do tego było w sąsiedztwie mojego hostelu. 

Z pełnym brzuchem wietnamskich sajgonek, zupy PHO i innych smakołyków ruszyłem w poszukiwaniu sandałów lub klapek. Wiedziałem, że będą mi niezbędne następnego dnia. Jak za pstryknięciem palców, gdy moja stopa stanęła obok ulicy zatrzymał się Wietnamczyk na motorze. Ten także oferował swoje usługi przewodnika. Ponieważ zawsze staram się być miłym człowiekiem wdałem się z nim w krótką rozmowę. Ów pan był całkiem dobrą informacją turystyczną. Jeszcze tego samego dnia chciał zabrać mnie w kilka miejsc, których zdjęcia pokazywał w swojej małej książce. . Nie był zbytnio przekonujący, a cena jaka sobie życzył była ogromna. Do tego jechanie w pochmurny dzień na zachód słońca mijało się z celem. Nie dawał jednak za wygraną i uparł się, że da m swój numer i na pewno pojadę z nim kolejnego dnia. Udałem, że zapisuję numer myśląc, że mam go już z głowy, ale nie.... Padła kolejna propozycja - czy chce może marihuanę. Odmówiłem. Wtedy zaczął robić dziwne ruchy imitujące stosunek seksualny w szczytującym momencie i po czym dodał “mam dziewczyny, może chcesz BONGO BONGO?”. Ściemniłem mu ze mam żonę. Wietnamczyk odparł, że nie ma jej tu, ale jak coś to ja bym mógł jego żonę BONGO BONGO, a on moją. Odparłem, że wątpię aby moja żona przystała na taką propozycję i dodałem, że nie mam czas i musze iść, Wyraźnie zawiedzony Wietnamczyk skapitulował. Pożegnałem go i ruszyłem do sklepu za klapkami. 

Było kilka sklepów w okolicy z “artykułami plażowymi”. I nawet za ladami były białe ryje. Zachęcony tym, wesoło przywitałem się po angielsku i zapytałem o sandały lub klapki. W odpowiedzi usłyszałem “Zdrasfujcje, ja nie poniemaju”. Mimo wszystko dałem sobie jakoś rade i chwile pózniej miałem klapki na plażę. 
W czasie drogi powrotnej  z moim nowym zakupem zwróciłem uwagę, że 90% sklepów i knajp ma szyldy tłumaczone na rosyjski. Mui Ne było zdominowane przez Rosjan, a może Ukrainców? Nie wiem dokładnie, nie rozróżniam tych języków. Nie wiem dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem, zwłaszcza, że powinna być to pierwsza rzecz rzucająca się w oczy. Plusy były ogromne - trochę rosyjskich potraw oraz brak nadętych Amerykanów, którzy uważają się za najwspanialszych na świecie.

Odwiedziłem kilka punktów oferujących wycieczki. Tak jak się spodziewałem - wszystko co warto zwiedzić i było oferowane przez nachalnego Wietnamczyka, można było zobaczyć za trzy razy niższą cenę. Główną atrakcją dla turystów miały być organizowane wycieczki Jeepami. Jak dla mnie średnie rozwiązanie. Kilka Jeepow mijało mnie po drodze. Były wypakowane turystami machającymi na prawo i lewo selfistickami. Dodatkowo decydując się taką wycieczkę trzeba się trzymać rozkładu planu. Nie można być w jakimś miejscu ile się chce. 
Alternatywą okazało się wynajęcie (w tej samej cenie co wycieczki Jeepem) motorka. Tak też zrobiłem.  Hostel, w którym zatrzymałem się oferował wynajem motorów. Zamówiłem sobie jeden na kolejne dzień i poszedłem na spacer wzdłuż plaży.

miejscowe handlarki - zazwyczaj sprzedają  owoce morza, miejscowe snaki, owoce, lub napoje.

Morze było zaraz po drugiej stronie ulicy, by jednak się tam dostać musiałem wyminąć szereg posiadłości. Gdy w końcu się udało, a widok nadciągających chmur był całkiem całkiem. Niestety jak to bywa w Wietnamie - śmieci psuły urok wszystkiego. Było bardzo brudno. Ogólnie ta część Azji do najczystszych nie należy. Niestety. Mimo wszystko wciąż warto tu przyjechać. 

Do końca dnia już padało. Prognozy na kolejne dni były bardziej optymistyczne, a ja nie mogłem się doczekać zwiedzania na motorze.

miejscowi rybacy wyciągają sieci z morza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz